No jakoś się wreszcie pozbierałem, żeby napisać notkę. Czasu ostatnio jakoś zrobiło się niewiele. A ten co mam udaje mi się spędzać na dużo milszych zajęciach niż siedzenie przed komputerem - i to jedna z zalet ostatnich zmian jakie zachodzą w moim światku ostatnio.
Na pierwszym miejscu - ale na szczęście tylko formalnie - jest oczywiście praca. To skandal, żeby uczciwy człowiek musiał pracować jedną trzecią doby. Zwłaszcza, gdy ta praca nudna i nie stawia żadnych wyzwań. Do tego ostatnio atmosfera się psuje ewidentnie.
W tym celu nawet odnowiłem swoją współpracę z jednym z klubów czytelniczych i zakupiłem lekturę. Wprawdzie pokręciłem nosem, ze 27 złotych, a taka cienka, ale cuż. Żeby być na bieżąco z kulturą trzeba się poświęcić. Tym bardziej, że owe 27 złotych wydawałem z pożyczonych już pieniędzy... bo jakoś cienko ostatnio.
Po wyjściu z pracy zwykle staram się tam zostawić związane z nią problemy i czas spędzić w miarę sympatycznie. Raz to sącząc piwko przy kontuarze, w towarzystwie sympatycznego Barmana. A innym razem starając się poczytać cokolwiek.
Rozwijając tę ostatnią - a zaniedbaną jakiś czas temu dziedzinę - postanowiłem - skuszony reklamami - sięgnąć po Janusza Głowackiego "Z głowy".
Było warto. Jak nie znoszę autobiografii, a wszelki tekst niepopularno-naukowy pisany bez dialogów jednym cięgiem zawsze mnie przerażał, tak jestem bardzo zadowolony z nowego zakupu. Może i cham jestem pospolity - autora nie znam w ogóle, a jedynym znanym mi przejawem jego twórczości jest "Antygona w Nowym Jorku". Jednak książka okazuje się ciekawa i pełna dobrego humoru. Ale nie takiego co powoduje zanoszenie się śmiechem, ale raczej sympatyczny uśmiech pod nosem z prawideł jakie rządzą tym światem i anegdot naz wszelkie tematy.
Dwa fragmenciki postanowiłem zacytować. Pierwszy dla zwyczajnej rozrywki bo mnie nieco ubawił, a drugi - bo ślizga się po materii, która ostatnio odrobinę zaprząta moją uwagę:
Michał Kott, syn profesora Jana, jeden z najinteligentniejszych ludzi, jakich znam [...] dostał w college'u w Ameryce nagrodę za esej o perwersjach. Napisał, że perwersja to jest głównie brak kontaktu między partnerami. Dlatego za perwersję uznał na przykład zdecydowanie jednostronną nekrofilię, ale w żadnym wypadku wykonywany z pasją i za obopólną zgodą układ sado-maso. Zasugerował natomiast, że jest nią stosunek małżeński, bo mechaniczny, a więc bez kontaktu. Ale co z tego. Michał ma żonę i trójkę dzieci.
Niby powinienem zasłonić okno, się skupić, pisać, ale ciężko jest przetrzymać ograniczenie ścianami. Tyle, że z ograniczeniem ostatecznym też nie jest zawsze lekko. Josif Brodski powiedział, że nie może wytrzymać oceanu, dopóki nie zobaczy jakiegoś żagla albo komina statku. Jak już jest jakiś najmarniejszy nawet punkt zaczepienia, to się daje wytrzymać. Tak samo jest z mieszkaniem, mimo okien. Na dłuższą metę samemu trudno, więc się kogoś wpuszcza. Kobietę na przykład. I jest chwila ulgi. Ale potem już nie można tego tłoku wytrzymać, się ją wyprowadza i znów można żyć. I potem od nowa. Nie ma wyjścia.